10 maja 1987 roku zostałem "wyświęcony" na ministranta w płockiej "Stanisławówce". W tej wówczas ponad dwudziestotysięcznej parafii życie ministranckie, jak i w ogóle wszelkiej maści duszpasterstwo kwitło. Ministrantów było wówczas ponad 100, kilka lat później za rządów charyzmatycznego łowcy ministrantów ks. Stasia Stachala ponad 200. Dziś takie liczby wydają się nieprawdopodobne, a jednak. Gdy w każdy pierwszy czwartek miesiąca (dzień modlitw o święte powołania kapłańskie, zakonne i misyjne) formowaliśmy procesję - widok był imponujący. Nie mieściliśmy się w zakrystii (i tak powiększonej o dodatkowe duże pomieszczenie). Ławek w prezbiterium nie starczało, musieliśmy zajmować nawę główną. Trzeba było wówczas słyszeć śpiew "Barki", który płynął z tylu męskich gardeł...
Wszystko się kończy
[obrazek z niedalekiej przeszłości]
Kiedy z biciem serca w niedzielny poranek wspomnianego 10 maja 1987 r. stawałem w grupie kilkudziesięciu chłopaków przed pierwszym stopniem prezbiterium dolnego kościoła składając przysięgę ministrancką z nylonową misternie złożoną komżą w rękach, kiedy chwilę później została poświęcona i uroczyście obłóczył mnie w nią kapłan, kiedy dostąpiłem zaszczytu służenia pierwszy raz w życiu przy ołtarzu - czuło się jakąś podniosłą atmosferę...
W ogóle czasy ministranckie przed choćby dwudziestu laty to "inna bajka". Obowiązkowe dyżury dwa razy w tygodniu (jedna msza ranna, druga wieczorna), do tego zbiórka formacyjna, zdobywanie kolejnych stopni wtajemniczenia: "choralista, ministrant światła, ministrant księgi", półroczny kurs lektorski. Na popularne "majowe" czy "czerwcowe" kiedy tylko było można, a najlepiej dzień w dzień, bo na najgorliwszego czekał rower albo darmowy wyjazd latem (mam nadzieję, że większość z nas nie zaliczała majówek mając na uwadze ów rower, a patrząc na monstrancję podczas nabożeństwa nie widziała w niej koła z połyskującymi szprychami). W wakacje dwutygodniowe rekolekcje dla ministrantów (np. w Ostródzie), a w ciągu roku przynajmniej dwa weekendy formacyjne, powołaniowe (Woźniaków, Czerwińsk). Tak z grubsza wyglądało życie ministrantów mojego pokolenia. A dziś?
a. kandydaci na ministrantów
Zazwyczaj łowieni w "białym tygodniu" spośród grona chłopców pierwszokomunijnych. Potem jakieś niedbałe i spontaniczne spotkania, polegające głównie na opanowaniu przez młodych adeptów pewnych technik służenia. W jednej z parafii, gdzie bywam nader często, kandydat na ministranta oznaczony do wczoraj granatową szarfą, nagle pokazuje się w komży. Gdy, pytam, co zaszło, że tak bez orientu przemienił się w ministranta, dowiaduję się, że bez specjalnych fanfar, chyba w tajemnicy przed całym światem ks. opiekun zarzucił mu w zakrystii komżę na plecy, uścisnął grabę i powiedział, że od tej pory jest pełnoprawnym ministrantem.
b. formacja
Pod zdechłym psem. Zbiórki ministranckie raz w miesiącu (o ile coś nie wypadnie) i to tak "na odpieprz", aby zaliczyć. W zamian za to propozycje wspólnych wyjść do kina, na boisko czy do McDonald's - co tydzień. Kościelni coraz donośniej donoszą, że umiejętności ministrantów w zakresie elementarnych czynności związanych z ich posługą są wykonywane z rażącą niekompetencją. Mówiąc kolokwialnie: chłopcy "nie wiedzą o Bożym świecie".
c. postawy podczas liturgii
Kilka tygodni temu bezskutecznie próbowałem przemówić do rozsądku jednemu, naprawdę dobrze zapowiadającemu się dżentelmenowi w komży, żeby podczas mszy nie trzymał rąk - jak mawiał mój profesor od śpiewu - "na nabiale", bo to niechlujnie wygląda. Gdzie tam - nie poskutkowało. Stoi dalej, niczym piłkarz w murku przed polem karnym, bo sędzia odgwizdał rzut wolny.
Czy w kościołach, do których uczęszczają czcigodni Czytelnicy ministranci również wymachują pateną po odejściu od księdza, przy którym trzymali ją, gdy ten rozdawał wiernym Komunię? U mnie inaczej nie umieją. Pytam więc: do czego ta patena, skoro cząsteczki eucharystyczne (a przecież ksiądz nie jest w stanie kilkoma ruchami ręki zgarnąć wszystkich do tzw. puszki) wędrują na posadzkę kościoła? Kiedyś uczono (choć nie wiem, czy do końca słusznie): "jeśli po powrocie do stolika, gdzie masz położyć patenę, zauważysz na niej cząstki Eucharystii, pozbieraj palcem i spożyj, aby w ten sposób zachować od poniewierki pozostałe drobiny". Czyniliśmy to z pietyzmem, pomni na cześć dla Najświętszego Sakramentu.
Współczesnego ministranta nie nauczono, że gdy przyjmuje Komunię Świętą, zwłaszcza jeśli asystuje z tą feralną pateną księdzu, powinien klęczeć. Śmiesznie wygląda, gdy ministrant będący pół metra od księdza klęka, po czym wstaje, żeby komunikować. Bezsens. Oczywiście, gdy ten sam ministrant chwilę później wraca przez środek ołtarza na swoje miejsce, umie co najwyżej skłonić głowę w stronę ołtarza (pewnie łamie go w kolanach). A przecież mija tabernakulum i ołtarz, na którym ciągle, także w tych najdrobniejszych cząsteczkach jest cały Pan Jezus, godzien wszelkiej czci!
W Wielki Piątek AD 2011 formuje się w kościele procesja złożona z kilkunastu ministrantów - wszyscy rozanieleni, nieopodal panie lektorki chachają się w głos. Popędziłem towarzystwo. Wszak za chwilę mamy celebrować nabożeństwo Męki i Śmierć Pana Jezusa. Trochę pomogło, jednak brać ministrancka niespecjalnie przejęła się wezwaniem, aby przyjęli postawy wewnętrzne na miarę sprawowanego za kilka minut misterium. Mówię więc do jednego wyrostka z rękami w kieszeniach, czy nie pomylił imprez i czy nie wolałby wybrać się raczej na jakieś disco. Na co on: "czemu nie".
Taki mamy etos współczesnego ministranta.
RESUME
Stan zapaści w kręgach braci ministranckiej sięga zenitu. I nie jest to tylko wina leniwych wikarych, którzy nie przykładają się do formacji tej najcenniejszej cząstki skupionej najbliżej ołtarza. Taki mamy również sekularystyczny trend, w którym bycie ministrantem czy szerzej - jakimkolwiek posługującym w kościele - jest często tylko wypadkową kilku kiedyś tam podjętych i nie do końca przemyślanych decyzji. Więc co sprawniejsi księża gimnastykują się, jak mogą, aby zachęcić młodych ze świata laptopów, netów i komórek do stanięcia w niedzielę bliżej ołtarza. Niedawno znajomy kapłan (opiekun ministrantów) opowiadał, że wydaje połowę pensji na gadżety (nagrody) dla chłopaków, żeby tylko zachęcić ich do gorliwszej służby. Efekty? Mizerne.
Będzie czymś małostkowym stwierdzić, że obecnie Kościół z jego ministrantami przechodzi głęboki kryzys. Ministrant dnia wczorajszego spijał wino z ampułek i przywdziewał dla zabawy ornat, ministrant obecnej doby, choć tego nie robi, przeżarty jest do szpiku kości nihilizmem i bylejakością.
Etos współczesnego ministranta nie nabierze niebiańskich rumieńców i nie będzie matecznikiem pięknych powołań do stanu kapłańskiego dopóki proboszczowie (od nich najwięcej zależy w parafiach) nie zatroszczą się o uduchowiony charakter tych, którzy mają być ministrami (sługami) Boga.
Jest jeszcze wiele innych problemów (chyba nierozwiązywalnych): Kościół od pół wieku nie przyciąga już młodych gniewnych pięknem architektury (tak blado wyrażającej majestat Boga w posoborowym budownictwie), po co mam chodzić do kościoła, skoro przy drobnym wysiłku duży pokój w moim domu mogę udekorować tak, że będzie do złudzenia przypominał prezbiterium w parafialnym "przybytku Pańskim"? (...)
Tylko twardzieli może przyciągnąć do świątyń katolickich tak często na "odwal się" sprawowana liturgia. Trudno o bardziej nieczytelne wzorce dla starzejącego się pokolenia bł. Jana Pawła II. Skąd zatem nadejść ma pomoc? "Wspomożenie nasze w imieniu Pana, który stworzył niebo i ziemię". Tylko jego cudowna łaska pobudzająca do przemiany współczesnego oblicza "ministranctwa" przez dojrzałych duchowo i odpowiedzialnych kapłanów wyciągnie nas z zapaści. Oby nastąpiło to czym prędzej. Co daj, Panie Boże. Amen.